Agnieszka Szpila | Opowiadanie dla Odry | 24. z 50 Przepływów dla Odry

„Pierwszy raz w życiu nie słucham tego, co podsuwa mi moja wyobraźnia, tylko kładę się na rzece i wsłuchuję w jej toń.” Oto niezwykła premiera sensualnej, rzecznej, poruszającej opowieści, którą Agnieszka Szpila napisała wraz z Odrą. Specjalnie dla „Przepływów”.

Agnieszka Szpila to pisarka, ekofeministka, kulturoznawczyni, aktywistka. W swoich książkach i tekstach zajmuje się głównie tematami związanymi z seksualnością oraz z dyskryminacją. Ekofeminizm i walka o wyrównanie szans osobom z niepełnosprawnościami to główne wątki, którym poświęca uwagę. W swojej pierwszej książce „Łebki od Szpilki” opowiadała o niepełnosprawnych córkach. W drugiej – o Polakach, z uwzględnieniem i ujęciem w oryginalny sposób problemu antysemityzmu, rasizmu i homofobii oraz LGBTQ. W trzeciej zaś, „Heksach”, o dyskryminacji kobiet i paleniu ich na stosach w procesach o czarostwo.

Pisarka traktuje swoje książki jak projekty społeczno-polityczno-kulturowe, uważając pisanie książek dla samego czytania za anachroniczne i niestosowne w świecie, któremu grozi katastrofa klimatyczna i w którym dochodzi do ludobójstwa na różnym tle, także tym mniejszościowym. W najnowszej książce „Octopussy”, Szpila nawołuje do poszerzania pola wyobraźni, bo, jak twierdzi, nadszedł czas, w którym należy oddać głos innym niż człowiek formom życia. Formom wypchniętym poza kulturę. Tylko w ten sposób, zdaniem Szpili, uda się ten świat uratować albo znacznie opóźnić jego koniec.

Opowiadanie w formie tekstu znajduje się pod filmem.
Przejdź do tekstu »

Rzeka zakwitła cała pokryta spódnicami, kolorowymi halkami, sukniami

PROLOG

Z początkiem maja dwie Heksy (pisarka i aktywistka Agnieszka Szpila wraz z aktorką i filozofką Anną  Kłos) wypłynęły na głębokie wody ekoseksualności i ekofeminizmu, by razem stworzyć adaptację powieści „HEKSY” na zamówienie ówczesnej dyrektorki transatlantyku „TeDe” zacumowanego w samym sercu miasta, w porcie przy Placu Defilad. Ich podróż odbywała się kameralnie. Płynęły własnoręcznie skleconym czółnem, przeżywając liczne przygody – tworząc, śmiejąc się, płacząc, obierając nabrzmiałe sokiem truskawki i pomidory, ucząc siebie nawzajem praktyk zmieniających życie – tryskając twórczo, i  nie tylko. W pierwszych dniach września miały przesiąść się z czółna do transatlantyku, na którym czekała na nie Kapitanka statku i reszta załogi, by 15 grudnia dobić do celu, czyli premiery spektaklu. 
W sobotę, 9 grudnia, statek zderzył się z górą lodową, by w poniedziałek zacząć tonąć. W środę połowa statku była już pod wodą, a w czwartek…. w czwartek transatlantyk „TeDe” dotarł do Krainy Kuklandii.  Do dziś nikt nie ma pewności, co tak naprawdę wydarzyło się na statku, a Anna ze Szpilą próbują budować nowe czółno. 

Ta opowieść miała rozpocząć  się zupełnie inaczej i popłynąć w innym kierunku, ale nie tyle strumień świadomości, co rwący potok nader wyraźnych obrazo-wspomnień zniszczył zaporę i zaczął przelewać się ze mnie po swojemu na papier będący faktycznie stopem metalu, plastiku i kwarcu z Doliny Krzemowej. Nie mogłam nic zrobić. Szarpałam się z sobą, próbując przeforsować czułą opowieść o miłości bioluminescentnej, ale przegrałam. „Es tut mir leid”, jakby powiedział jeden lud zamieszkujący tereny rzeczne, z których pochodzę,  przede mną i „Moc se omlouvam” – jakby powiedział drugi, który od zarania dziejów zamieszkiwał je z tym pierwszym i z moim własnym na zmianę.

Czując napierające obrazy, dźwięki, zapachy, wspomnienia, poddaję się rzece. Nie mogę walczyć dłużej z potokiem słów zalewających ten wąski przesmyk we mnie, który sprytnie łączy zgliszcza Przylądka Prawdziwych Przeżyć z Zatoką Wyobraźni. Teraz pozostaje mi tylko wierzyć w to, że opowieść, która przepłynie przeze mnie jest naprawdę tym, co chce wam powiedzieć Odra. Święta rzeka Słowian. Starsza siostra Ślęzy, Bystrzycy i Nysy, matka Baryczy i Bobru, prababka Kwisy, w której topiłam się karmiąc w dzieciństwie łabędzie. 

Zatem, do dzieła… Pierwszy raz w życiu nie słucham tego, co podsuwa mi moja wyobraźnia, tylko kładę się na rzece i wsłuchuję w jej toń. A ty, moje ciało, nie szarp się, nie wij, nie szamocz. I nie rwij gwałtownymi ruchami powietrza. Bądź spokojne. Ciężkie. Bezwolne. Niezmącone bojaźnią. Pozwól się tej Świętej Rzece pochwycić i ściągnąć mnie niżej, pod powierzchnię, gdzie tylko czasem blikują jak diamenty promienie słońca. Oddaj rzece cały mój ciężar. Stawy. Ścięgna. Pneumę. Grube, po babce Leokadii – Litwince, kości. Opadaj głębiej i głębiej. Jakbyś zapadało się w ptasi puch.

***

Annę Kłos – dziewczynę o włosach płowych i długich tak, że aż kobiercujących po kość krzyżową nazwaną przez medyków sacrą, poznałam podczas jednego z tak zwanych „sabatów” w mieszkaniu reżyserki, kapitanki transatlantyku „TD”. 

Tego wieczora, przy stole w kuchni uginającym się od owoców lasu i morza – reprezentowanych przez to, co reprezentuje las i przyrządzone na różne sposoby śledzie, Anna siedziała jakby nieobecna, patrząc w dal, pochłonięta głównie wychylaniem się poza czasoprzestrzeń. Słyszałam o niej sporo, ale nigdy wcześniej jej nie poznałam. Usiadłam obok i zapytałam kładąc swą dłoń na jej dłoni:

– Dokąd płyną twoje myśli?

– Do Odry! –  zaśmiała się śmiechem takim, jaki najbardziej lubię: niewyszukanym, rubasznym, zaczerpniętym prosto z przepony, jakiego nie tolerują zazwyczaj u kobiet mężczyźni. Spojrzała na mnie przelotnie. –  Jestem ze Szczecina. Moje myśli zawsze płyną z Odrą. 

„Hydrodziewczyna” – pomyślałam i z radością, wyszeptałam konfidentnie nachylając się ku niej:

– A ja z Dolnego Śląska! Czyli duet życia. Najlepiej! 

Ucieszyłam się, bo poczułam ulgę.  Będę miała z kim odpłynąć  z dala od wiślańskiego brzegu nie tkwiąc dłużej na skale rozbitków, kiedy podczas sabatu nie przypasuje mi lot. Zerknęłam na Annę ukradkiem i dopiero teraz zauważyłam, że część jej płowych włosów upięta jest na czubku głowy w przekrzywiony na prawą stronę, bawoli róg, co w połączeniu z lekko zaburzoną symetrią brwi, nadawało jej cudownie awanturniczego charakteru. 

Spojrzałam na nią raz jeszcze. Hybryda jednorożca z dziewczyną, ale nie tylko! Córka przemytnika albo nieślubne dziecko szefa szczecińskiej mafii najpewniej urodzone jako wcześniak!  Sądząc po rozgorączkowanych oczach, błądzących teraz, wskutek nagłego ożywienia – chciałam w to wierzyć – spotkaniem ze mną, po różnych obiektach. Traperska czapka kierowniczki sabatu, wyszukany haft na obrusie, fryzura interlokutorki vis a vis, motyw Myszki Mickey na bluzie jednej z uczestniczek. Błędny wzrok rozgorączkowanych oczu sprawiał, że moja hiperaktywna natura zaczęła buzować przy niej jeszcze bardziej niż zwykle. Daleka krewna Syren z Oceanu Niespokojnego – pomyślałam nie poddając się w próbie skatalogowania Anny po Umbertowsko-Ecotiańsku.  Jednak, cały czas ponosiłam porażkę. Wszystko to razem wzięte nie wystarczało, by opisać złożoność zewnętrznej powłoki Anny Kłos. W końcu pomyślałam „mityczna wywłoka”, czując jak następne epitety napływają do płata czołowego i opływają prawą i lewą półkulę, ale nie! I to nie to! „Piratka”! Właśnie tak! W dodatku, zainfekowana miłością do Odry podobnie jak ja! Do tej samej rzeki, która, podczas wietrznych dni, pluła mi w twarz, kiedy rodzice przechadzali się ze mną maleńką w wózku po wrocławskim Nadodrzu.  

– Nie jestem piratką, tylko wikinżką – zaśmiała się Anna, prawdopodobnie czytając mi w myślach, co Ludzie Rzeki potrafią robić na zawołanie, jakby to było prostsze od pstryknięcia palcami. Jakby ich myśli były przenoszone falami albo przekazywane wraz z wodą metodą z ust do ust, bez użycia języka. Telepatia zamiast gramatyki. Z Anną nie trzeba było zakotwiczać się w żadnym temacie, ani transportować nadmiarów słów i sensów.  Żegluga myśli odbywała się bowiem poza głównym nurtem. 

– Myślałaś kiedyś o tym, jak topografia Heimatu dużo mówi o ludziach – zagadnęłam w myślach Annę, a ona zgodziła się ze mną potakując głową, choć, przysięgam, że żadne słowo nie padło wówczas z mych ust.

– Ktoś, kto mieszka w pobliżu rzeki – odpowiedziała werbalnie, a nie telepatycznie, Anna – zupełnie inaczej obchodzi się z życiem, śmiercią i czasem. Inaczej się czesze, inaczej myje, inaczej ubiera. Inaczej się kocha i inaczej kłóci. Częściej płacze, ale też częściej wzywa policję podczas domowych awantur. Stałość, kochana Szpilo, jest dla nas, rzecznych sióstr raczej abstraktem, jakością bez większej wagi, banalnym epizodem, za którym nie warto tęsknić. 

Byłam w szoku. Nie ukrywam. Nie dawał mi spokoju zwłaszcza ten fragment wypowiedzi z policją. Anna jakby to wyczuła i na znak, bym nie drążyła tematu, tylko machnęła ręką. Jednak kiedy wychodziła z „sabatu” rzuciła w moją stronę coś jakby zaklęcie:

– Trzymaj się Szpila i zapamiętaj: nigdy, przenigdy, nie odłączaj się od Odry, naszej rzeki! 

Wyszła pozostawiając mnie w dużym napięciu. A ja, po powrocie do domu, poczułam, że tego wieczoru poznałam prawdziwą piratkę (a niech spierdala z tą wikinżką, tego się nawet nie da normalnie wypowiedzieć!) i że chcę z nią wyruszyć w podróż po Odrze skleconym wspólnie czółnem. 

***

W gronie tak zwanych „heks” byłyśmy dosyć lubiane, acz nie do końca rozumiane przez resztę.  „Niemry” – myślano, a czasem także mawiano o nas, bo szybko się okazało, że tylko my z Anną należymy do plemienia „Wihajstra” (z niemieckiego: wie heist er, czyli „jak to się nazywa?”). Jesteśmy bowiem zakładniczkami  germańskiej składni. Lubimy kończyć zdanie orzeczeniem, co na terenach zamieszkiwanych przez „Wiślan” uznawane jest często za błąd językowy. Jakby złowienie sensu nie mogło się obyć bez spektakularnego wytryśnięcia czasownikiem.  Złowić sens, by go międlić z czułością, a na końcu dobić i wypatroszyć. Jawiłyśmy się jako predatorki leksykalne molestujące pasywno-agresywną stawiającą na podmiot, a zatem rzeczownik, polszczyznę. Polszczyznę, w której głównie chodzi o to, by podtrzymać, kto pan, kto sługa, kto cis hetero normatywny katolik, a kto queeroświr. Kto kozioł, kto kat. Kto drabina, a kto w niej szczebel. 

Byłyśmy dumne z przypisanej nam tożsamości. Heretyczki poronionych form językowych i dealerki niepowołanych treści. Przemytniczki frazeologicznych potworów. Proto-Syreny składniowej barokowości. Jebnięte, ale w granicach normy. Bo jednak mimo życiowych ekscesów, dzieci rano na czas do szkoły, przestrzenie międzyzębowe czyste, ginekolog raz na rok, w lodówce zawsze jajka, masło i awokado o długim śladzie węglowym, że aż wstyd. No i te włosy, na które zawsze czeka w szafce nad wanną dobra odżywka. 

Kiedy rozpoczynałyśmy pracę nad adaptacją, wiedziałyśmy, że będziemy się zanurzać głęboko, potrzebowałyśmy zatem Wody. 

– Ja mam wielką wodę na ścianie – powiedziała Anna. 

Faktycznie, kiedy odwiedziłam ją po raz pierwszy, zrozumiałam co miała na myśli. Na ścianie w dużym pokoju wisiał wielki obraz autorstwa Justyny Smoleń zatytułowany „Woda”. 

– Wyobraź sobie, że to fragment Bałtyku, do którego właśnie wpłynęła Odra. 

I tak zaczęło się nasze tworzenie wspólnie z Odrą, do której wpływa jej siostra Nysa – rzeka wielu spalonych heks. Nysa i jej wody niosące popiół i kości pławionych kobiet. Fragmenty ich kolorowych spódnic i halek, które utrzymywały je na wodzie nie pozwalając zatonąć, a tym samym skazując je kolejno na proces, tortury i śmierć.  Rzeka haftowanych czepców, pod którymi oskarżone o czary kryły swe długie włosy. 

Uwierzcie, że Odra, siostra Nysy, była z nami przez cały czas. Płynęła w żyłach zmieszana z krwią. Była w ślinie, której strzępki rozprzestrzeniałyśmy klnąc, śmiejąc się, płacząc. Kiedy wieczorami, już rozdzielone codziennym życiem i jego obowiązkami, przed snem dotykałyśmy swoich czułych miejsc, czułyśmy w sobie jej przepływ. Nasza wilgoć była więc także wilgocią rzeki. Czy zatem można zobaczyć w niej coś więcej, niż tylko bohaterkę opowieści albo coś ponad tło akcji zdarzeń? Może jednak sprawiedliwie będzie uznać ją za autorkę? A jeśli tak, czy, w konsekwencji, jej Imię nie powinno być zapisane obok mojego i Anny w adaptacji powieści? Przecież przepływając przez nas tworzyła ją razem z nami. Meandrowałyśmy tylko dzięki niej i jej niezwykłemu dziedzictwu. Czułyśmy, że tylko dzięki niej możemy zejść pod powierzchnię i wyłowić, co dotychczas ukryte na samym dnie zbiorowej podświadomości. Czasem, pod koniec tych twórczych sesji miałyśmy poczucie dryfowania na krze. Zmęczone, wyplute przez nią, często ze zmrożoną krwią wskutek tego, z czym do nas przepłynęła, patrzyłyśmy na siebie nie wierząc w to, co się wydarzyło między nami – osobami ludzkimi i osobą rzeką. 

– A chciałabyś się kochać z krzykiem odlatujących żurawi? – spytała raz Anna dryfując na krze. – One przychodzą po zmierzchu. Wydobywają z siebie klangor. 

– Chciałabym – odpowiedziałam i poczułam, że nigdy dotąd nie kochałam się z dźwiękiem.

– A słyszysz, jak dużo istnień? Żurawich.  

***

Średniowieczne miasteczko jak z bajki zaczyna zalewać woda. Zamiast szukać dla siebie ratunku i uciekać wraz ze wszystkimi, zaczynam przedzierać się w stronę rzeki, jak w obłędzie. Jest to trudne, woda płynie przez kręte uliczki wartkim nurtem, sięga już moich kolan. Widzę niesione przez nią, poderwane gwałtownie domowe sprzęty, narzędzia czeladnicze, części garderoby, martwe przydomowe zwierzęta. Przedzierając się przez pogrążony w panice tłum dzierżący w rękach ułamki dobytku i niemowlęta, mijam przepływającą obok mnie kościelną monstrancję i lichtarz, znak, że podmyło już któryś z kościołów.

– Dokąd zmierzasz? – szarpie mnie kostucha w biskupich szatach.

Spoglądam w puste oczodoły, nabieram wody w usta i pluję w nie bezczelnie. Kostucha kiwa z dezaprobatą czaszką i odchodzi brodząc po kolana w wodzie, potykając się o cynowe wiadro. 

Wiem tylko, że robię coś zupełnie innego od pozostałych. Zamiast uciekać z miasteczka i ratować życie, zmierzam w kierunku rozszalałego żywiołu, a zatem i śmierci. Kiedy udaje mi się w końcu dotrzeć nad rzekę, widzę wycięte przy jej brzegach, teraz pochłoniętych przez wodę, kikuty drzew. Jak po wielkiej rzezi. Z kikutów wypływa gęsta krew. Zlizuję jej krople. Krew drzew smakuje żywicą. Ma tę samą gęstość. Woda zachłannie sięga jęzorem. Łakoma. Ślini się, pieni, pluje, zabiera wszystko, co staje jej na drodze. Jakby wycięcie lasu sprawiło, że się zbiesiła i dostała wścieklizny. I wtedy, kiedy mój rozum podpowiada mi „wiać”, robię coś przeciwnego. Chwytam za gałąź  wielkiej, zwalonej siekierą wierzby, o jeszcze buzującej życiem korników miazdze, i opuszczam swe ciało w głąb rwącej rzeki. Wiem, że najprawdopodobniej tego nie przeżyję, ale rzeka przyzywa mnie i jest to wołanie, którego nie zdołam zagłuszyć. Spoglądam w niebo, nie wiem po co, bo na pewno nie szukam w nim Boga, widząc teraz, jak na dłoni, co ma prawdziwą moc dawania życia i pochłaniania życia – pojenia i zatapiania, a potem, opuszczam się z zamkniętymi oczami pod powierzchnię. Kiedy otwieram je pod wodą, widzę tylko granat zmieszany ze szmaragdową zielenią, jakaś gałąź oberwana przez wodę uderza mnie w twarz i zahacza o moje włosy. Przeszywający ból. Przytrzymuję się korzenia zwalonego młodego drzewa, którego woda nie pochwyciła jeszcze do końca w swe objęcia. Próbuję nie utonąć, co chwilę wynurzając na moment twarz, by zaczerpnąć powietrza i rozpaczliwie szukam gruntu pod stopami, lecz nagle czuję, że moje stopy spoczywają na czymś ciepłym i miłym w dotyku. Kiedy, cały czas trzymając się z całych sił korzenia, próbuję wykonać kolejny krok, zaraz napotykam na coś podobnego. A potem jeszcze, i jeszcze. Jeszcze tylko szybki haust powietrza i schodzę pod wodę. Widzę stado krów zabranych przez zachłanną rzekę. Co poniektóre jeszcze mleczne. Stąpam, jak po moście, po ich jeszcze ciepłych od mleka wymionach.  

Czyż w Święto Wiosny Anno Domini 1657 nie nakarmiłam tej rzeki swym własnym porońcem, a także porońcami Brunchilde i Bernadette?  Mogłyśmy je zakopać jak zawsze, u progu domostw, tak robiło się tutaj od zawsze, by chronić to co swoje, najmojsze. A jednak, potrafiąc czytać wodę, chciałyśmy zrobić coś dla wszystkich. Uchronić miasto przed kolejną powodzią. Oddałyśmy zatem nasze sztywne zsiniałe dzidziulinki ziąbem wiecznym dotknięte tej, którą kochałyśmy nade wszystko – rzece. 

Stoję w pokoju Anny, zalana majowym słońcem. Patrzę na obraz wiszący na ścianie, tonę. 

– Szpila! Wróć do mnie teraz – mówi Anna. – Jesteś rzeką. Jesteś Odrą, jesteś Nysą Kłodzką, jesteś amritą, śliną, wilgocią. Zobacz, tam z lasu wychodzi jakaś postać. Idzie na Ciebie Starodziewica, ni kobieta, ni dziewczynka, ni starucha, a raczej wszystkie zawarte w niej jednej. Krzywa Bogini. Krzywulinka. Pomyśl o wodach płodowych, które wylewają się z matki Helene Spalt, kiedy zaczyna ją rodzić. Obok niej krowa zradza z siebie cielątko. Poczuj, co mówi Rosia- Starodziewica do Ciebie, rodzącej? Co mówi w tej chwili…

– Nie wiem

– Spróbuj. Zanurz się w tym jeszcze raz. I mów do mnie jako Starodziewica z tej wielkiej wilgoci, z tej powodzi, z tych potopionych krów, z wód płodowych tej rzeki… 

 

– Nakropcie wy dzidziulince do pępka wody rzecznej zmieszanej z matczyną szczyną

W oczka zapuście ślinę z krowich wymion mleka uszczknijcie dzieciakowi 

I do gęby nakapcie ale i oczy zakropcie co by wszystko widziała w prawdzie.

Do uszu wpuście nieco odchodów ptasich 

Zaprawdę powiadam wam ptasim gównem uszka dziecku wysmarujcie

Bo ono słyszeć musi co na wysokości co w niebiesiech się dzieje. 

Albowiem tylko ptactwo dostęp ma k’temu co nie na Ziemi.

Kilka łusek z ryb złowionych w rwącej rzece wetknijcie dzieciątku między paluszki.

Co by kiedy topiona będzie umiała się w wodzie poruszać i nie zemrzeć. 

Popiołu do buzi nakładźcie dziecinie i ze śliną zmieszajcie

W ten sposób ziemia ze śliną waszą zmieszana zabezpieczy dziecko przed niemotą.

Władzę nad językiem będzie taką miało, że będzie gadała tylko kiedy chcieć będzie.

A jej milczenie znaczyć będzie więcej niźli ludzka mowa. 

– Dobrze, Szpila. Poczułam to mocno. Chce mi się płakać ze wzruszenia. Płyniemy dalej. 

Albo inny dzień. Inna słońca jaskrawość. Inny cień rzucany przez nie na obraz Justyny Smoleń na ścianie. Na wodę. Bliki prawdziwego Słońca skrzące się na naściennej wody reprezentacji. 

Przychodzę podniecona upałem. Zalana wilgocią od zapachu czereśni, drogich jak nigdy dotąd, ale też napęczniałych tak, że wieczorami, kiedy zasną dzieci, wkładam je w usta przytrzymując jak glabellę penisa, ale i zanurzam w sobie trzymając przezornie ogonek w palcach, by się nie oderwał w trakcie łapczywego zacisku. 

Tego poranka, Anna w lazurowym błękicie zamkniętym w tworzywie lajkry, jeździ po domu na swoim błękitnym longboardzie. Niby natura, ale podkręcona technobitem – myślę, jak na szczecińską gangsterkę przystało. We włosach poroże klasycznie z jednego rogu, reszta włosów swobodnie opadająca na przylądek odkrytych, cudownie smagniętych słońcem pleców. 

Pachnie seksem, choć wiem, z naszych rozmów, że uprawiamy go w ostatnim czasie głównie same ze sobą, roślinami i wodą.  Nie wykluczamy jednak tak do końca ze sfery naszych zainteresowań człowieka.

Przejeżdżając obok mnie na longboardzie, Anna rzuca w przestrzeń: 

– Szpila, czy ty miałaś kiedyś squirt?

Wstydzę się przyznać, ale to nie jest relacja z kłamstwem w tle, więc jednak wyznaję, że nie. Że jak dotąd nigdy. Ale też, że zawsze o tym marzyłam. I wtedy dzieje się coś, co zmieni moją tożsamość nie do poznania. Oto, dzięki instrukcjom Anny, stanę się jeszcze tego samego wieczoru dzięki maszynce do golenia o wygiętej w zgrabny łuk perfekcyjnie drażniącym całą gąbczastą G-przestrzeń podmiotem tryskającym, a nie tylko przedmiotem, czy – ujmijmy to inaczej – naczyniem, które ktoś sobą napełnia, w które tryska. 

Tego dnia nie tworzymy wraz z rzeką dalszych scen. Obie wiemy, że do tej najbardziej upragnionej, a zarazem i najtrudniejszej – do ŚWIĘTYCH  WÓD SQUIRTOWYCH –  muszę przejść inicjację.

– Zakasajcie halki swoje i kłącza które wam tutaj naniosłam użyjcie. 

Przy rozłożonych nogach delikatnie rozchyliwszy płatki swej peoni kwiat swój rozewrzyjcie. Nie wstydźcie się. Wstydu do swojej wulwy nie zapraszajcie bo z tego całe cierpienie pochodzi. Każda z nas ma kwiat na swój sposób przecudowny najpiękniejszy. Najnajszy. 

Kiedy dźgniecie owym kłączem tataraku najlepiej zobaczcie co się tutaj dziać będzie.

Ziarenko wasze pożądliwe przyjemności pragnąc otworzy się.

Z rycin na hafcie żem to wnioski takie powyciągała.

Niechaj każda dźgnie się kłączem ino jak najwyżej sklepienie firmamentu wulwy swojej i szuka owego pręcika nektarnika.

Muszelka perełka szczyt bram rozkoszy owego źródełka.

Kosmos cały się otwiera kiedy punkt się ten pociera.

Podróżować będziesz między gwiazdami podróżować będziesz.

Pomiędzy czasami przenosić się zdołasz widzenia zaczniesz mieć będziesz.

To jest brama przenosząca pomiędzy światami.

Fala idzie. Fala wzbiera. 

Potop idzie. Zrywa się fala.

Jesteś nad nią jesteś pod nią. Unieś się na fali.

Spróbuj wód swoich. Zanurzaj ręce w tej wodzie. 

Nie daj odebrać sobie świętości która płynie ze szczeliny twojej starorzecza die Spalt. 

Wody się wzbierają napływają. Wystąp z siebie. 

Nie chcemy niczego więcej tylko tego samego.

Prawa do wytryśnięcia. Niechaj nadejdzie wielki potop świętej wody squirtowej. 

Oddajemy hołd wodzie. Jesteśmy płynne. Niech się upłynni wszystko. 

Niech wystąpi z brzegów. 

Koniec regulowania rzek! Koniec wytaczania nam niewiastom jak mamy płynąć!

Rodzę świat i rodzę go z mokrego.

Byłam rzeką.

Jestem rzeką.

Będę rzeką. 

***

Opowiadanie to dedykuję wspaniałej hydrze – Annie Kłos i naszej wspólnej siostrze Odrze – starszej siostrze Nysy Kłodzkiej, w której topiono Heksy… 

EPILOG

– A wiesz – spytała mnie właśnie Odra – teraz, kiedy właśnie skończyłam opowiadać Wam tę historię – jakie zdanie z Twojej książki lubię najbardziej?

– No jakie? – spytałam.

– „Rzeka zakwitła cała pokryta spódnicami, kolorowymi halkami, sukniami” – i taki tytuł, a wcale nie „Squirciary” powinno nosić to nasze opowiadanie.